Połaniec – uboga osada na skraju Kongresówki; do roku 1830 dość zamożne i ożywione miasteczko – punkt komunikacyjny z Galicją; po odebraniu autonomii Królestwa zaczyna upadać i staje się zapadłym, zabitym od świata deskami zaściankiem.
“KORESPONDENCJA Z POŁAŃCA”
Tekst: Jan Muszyński
Kurier Radomski, nr 1 z 7 kwietnia 1906 r.
W dolinie rzeczki Czarnej i w odległości 2 wiorst od Wisły wśród ubogich sapowatych pól, wnoszących się pochyło na południe, leży Połaniec. Odległość od kolei bardzo duża: do Ostrowca 10 mil, do Tarnowa w Galicji 8. Kilkakrotne pożary zniszczyły osadę (w roku 1884, 1894, 1903); niektóre z domostw nie zostały odbudowane dotychczas i dziś w czworoboku, otaczającym rynek, świecą szczerbami dachów i czeluściami otworów wchodowych. W ogóle ta część osady (rynek) z tymi ruinami dawnych kamienic, z odrapanymi, walącymi się domami robi wrażenie jakiegoś ginącego powoli ze starości miasta. Wrażenie starości potęguje jeszcze więcej widok bożnicy – prawdziwego unikatu, godnego baczniejszej uwagi. Jest to modrzewiowy gmach, przypominający architekturą swoją odległą przeszłość; świadczy o tym i sam materiał budowlany i stare, wypaczone, z oprawnymi w ołów kolorowymi szybkami, okna. Żydkowie tutejsi twierdzą dumnie, że bożnica ich sięga czasów Kazimierza Wielkiego i że “trzy tylko takie bożnice jest na cały świat”.
Ludność Połańca, złożona z żydów i chrześcijan z przewagą tych ostatnich, wynosi przeszło 4000. Handel, któremu oddają się żydzi, obejmuje tylko miejscowe potrzeby. Przemysł i rzemiosła również w tych tylko ramach są zamknięte. Wytwórczość, obliczona na szerszy zbyt, nie istnieje wcale. Nawet takie gałęzie przemysłu jak garncarstwo, wyroby z drzewa, koszykarstwo nieznane są tu prawie. Koszykarstwo zwłaszcza wobec obfitości miejsc, nadających się do plantacji wierzby koszykarskiej, mogłoby się tu znakomicie rozwijać i dawać mieszkańcom dobry sposób zarobkowania. W niektórych tylko wioskach okolicznych plantują wierzbę na sprzedaż do Warszawy.
Grunta tu na ogół dość ubogie, sapowate i niezbyt opłacają włożoną w nich pracę, zwłaszcza wobec nieumiejętnego i konserwatywnego systemu gospodarstwa; nawet względnie poważni gospodarze nie mają pojęcia o płodozmianach itd. a nie ma takich, którzy by ich nauczyć mogli; brak w okolicy dworów obywatelskich, z których by bratnia rada płynęła pod strzechy.
Zdaje się, że w ogóle tu nie pracowano jeszcze nad ludem i rzecz to nieznana w tych stronach. Chłop tutejszy nie ma śmiałości, a właściwie zaufania do “panów”; cały jego stosunek do inteligencji przypomina jeszcze bardzo idylliczne czasy pańszczyźniane. Typ tutejszego chłopa można by przenieść o kilka dziesiątków lat wstecz i nie trzeba by mu dodawać ani odejmować, aby charakteryzował dobrze ówczesną epokę.
Życie duchowe nieomal nie istnieje i w ogóle wszystko pogrążone w jakiś letargiczny półsen, i nie wiadomo kiedy ów sen wrzeszczcie zostanie skutecznie przerwany.
Prądy socjalne, choćby zaleciały i do nas, w obecnych warunkach, wśród tych pobożnych pół na pół z analfabetów złożonych posiadaczy drobnej własności nieprędko znajdą grunt dla swego rozwoju.
To też miejscowość ta tylko przy odkryciu niespodziewanych bogactw naturalnych dałaby się wciągnąć w wir nowego życia, które by ożywiło ten śpiący zakątek. I to jest marzeniem wszystkich. To też rozpuszczona przed kilku laty pogłoska o znalezieniu tuż za miastem pokładów węgla podziałała na umysły jak prąd elektryczny.
Pokłady węgla rzeczywiście istnieją, lecz wiadomości o nich są bardzo skąpe. Jedni twierdzą, że węgiel leży zbyt głęboko i w cienkiej warstwie, inni zaś, że jest to małowartościowy węgiel brunatny.
Faktem jest tylko, że grunta niektóre zostały wydzierżawione przez jakąś spółkę warszawską czy łódzką, która jednakże żadnych prac dotychczas nie rozpoczęła.
Błogą nadzieją przeobrażenia się skromnego Połańca na Zagłębie Połanieckie żyjemy tymczasem.