Potężne gradobicie nawiedziło Połaniec w lipcu 1897 roku

Przeglądając nasze zbiory znaleźliśmy ciekawą relację ówczesnego księdza proboszcza Feliksa Braziewicza, który na łamach tygodnika politycznego, społecznego i literackiego “Prawda” z lipca 1897 r. zrelacjonował potężne gradobicie, które nawiedziło miasteczko. Jeżeli wydaje się nam, że żyjemy w czasach anomalii pogodowych to takie relacje, jak ta sprzed 122 lat utwierdza nas tylko w przekonaniu, że pogoda od zawsze zaskakiwała. Zapraszamy do odsłuchania / przeczytania relacji.

 

“W DALI. Z POŁAŃCA”

Tekst: ks. Feliks Braziewicz
Prawda : tygodnik polityczny, społeczny i literacki, 1897, R. 17, nr 31

 

Z Połańca (stacja pocztowa Staszów, gubernia Radomska) ks. Feliks Braziewicz przesyła do pism odezwę, błagającą o miłosierdzie dla jego parafian, dotkniętych klęską gradobicia. “Jak żyję na świecie przeszło pół wieku – pisze on – nie widziałem podobnego nieszczęścia, jakie nas spotkało w tym biednym Połańcu, w powiecie Sandomierskim. O godzinie drugiej po południu, najniespodziewaniej, wyszła czarna chmurka z wielkimi plamami białymi; błysnęło, zagrzmiało i zaczął deszczyk kropić. Poszedłem do biednej szopy (tj. do połanieckiej świątyni) nauczać dzieci katechizmu: był same dziewczynki, do 250 duszyczek.

Wkrótce zaczął padać grad. W kilku miejscach uderzył w ściany deskowe szopy i nim doszedłem do okna, szyby wszystkie zostały potłuczone. Moje dziatki uderzyły w płacz, nie mogłem ich uspokoić, wszystkie jak owce się stuliły i krzyżem zaczęły padać, wołając: “Jezusieńku, Tyś taki dobry, a zabijasz nas, o Jezu, o Matko Boska, ratuj nas!” Łagodzę, uspokajam, a te wołają”: “Może już braciszek mój zabity na polu, ten maleńki, u gęsi…” itp. Trwała ta chwila, rozdzierająca serce, nie dłużej nad 10 minut. Otwieram drzwi, ale otworzyć ich nie mogę, bo lód usypał wał naokoło szopy, do pół łokcia wysokości. Cała powierzchnia ziemi zabielała, pokryła się lodem na 2 cale grubości. Dzieci, zalane łzami, chodziły po lodzie. Idę na plebanię. Szyb z północnej strony wszystkie wybite, a z mojego ogródka ani znaku. Kartofle na okwicie, same badyle, przybite do ziemi; wszystkie drzewka ogołocone z liści i mniejszych gałązek.

Gdy biedny ludek ochłonął ze strachu, zaczął się rozglądać dokoła. O, Boże co za jęki powstały w całej mieścinie. Żyją z tych małych zagoników; cały ich skarb – para grządek kartofli, para zagonków z żyta, jęczmienia, owsa, trochę kapusty, grochu itp. – a tu wszystko z ziemią zrównane! Stada gęsi pobite, dzieci pokaleczone – słowem, utworzyła się wśród nędzy ustawicznej nędza ostateczna, głód, rozpacz i śmierć. Gdy to piszę, cała setka biednych robotników, którzy byli u baraków we dworze hrabiego Potockiego, wraca do domu o godzinie 6-ej po południu, bo robota skończona… Nie ma co robić, baraki zniszczone, pola zniszczone, więc i tej deski ratunkowej zabrakło! Nie będą mieli co jeść, na czym spać, co bydłu dać i budowanie kościoła trzeba będzie na długi czas odłożyć. Straszne są pożary, ale to straszniejsze! Wynagrodzenie ogniowe odbierają po pożarach, a po gradzie, cóż się dostanie? Łzami, które dzisiaj ludzie wylali, można by było odwilżyć spragnioną deszczu ziemię”.

Fot. Most na rzece Czarnej, na obecnej ul. 11 Listopada. Od prawej ksiądz Feliks Braziewicz. Rok 1897.