Będzie mi Polski brakować, 1983r.

Elektrownia Połaniec w lat. 80-tych.

Zapraszamy do przeczytania lub odsłuchania wywiadu, który został opublikowany na łamach Tygodnika Nadwiślańskiego w 1983 roku. Redaktor Bogumiła Trzaska rozmawiała z rosyjskim inżynierem Grigorijem Sidlarowem na temat budowy elektrowni w Połańcu, jego odczuciach i spostrzeżeniach na temat wykonanej inwestycji.

“BĘDZIE MI POLSKI BRAKOWAĆ”

Tekst: Bogumiła Trzaska
Tygodnik Nadwiślański nr 47, z 25 listopada 1983 r.

Kiedy 8 listopada jechaliśmy do Połańca na uroczyste nadanie imienia Tadeusza Kościuszki połanieckiej elektrowni, miałam nadzieję, że przy okazji porozmawiam z budowniczymi ósmego, ostatniego bloku energetycznego. Na miejscu jednak okazało się, że się spóźniłam.

Jeśli pani się pospieszy, budowniczych naszego ósmego bloku może jeszcze uda się „złapać” w Stalowej Woli.

— Ale przy budowie elektrowni pracowali też specjaliści radzieccy. Może więc z nimi porozmawiam. Na wszelki wypadek mam ze sobą nawet słownik — nie daję za wygraną.

— Oni też już wyjechali, został jedynie główny inżynier Grigorij Sidlarow. No, ale do rozmowy z nim – słownik Pani niepotrzebny.

I rzeczywiście. Kiedy w godzinę później siedzimy w gabinecie inżyniera Sidlarowa nie mamy najmniejszych kłopotów z porozumieniem się.

— Skąd u pana taka znajomość języka polskiego — pytam nieco zaskoczona.

Inż. Grigorij Sidlarow. Fot. W. Pintal.

Sidlarow uśmiecha się serdecznie i odpowiada: języka polskiego uczyłem się czytając gazety, potem pomagał mi kolega. Po 10-letnim pobycie w Polsce wstydziłbym się, gdybym go nie znał. Ale naprawdę dobrze, to język polski znają moje córki, szczególnie młodsza. Bardzo trudno było jej się żegnać z Polską, przyjaciółmi, tęskni za nimi.

— A pan?

— Spędziłem, nie, przeżyłem w Polsce 9 lat. Różnych. Dobrych i złych, trudnych, ale i pełnych radości. I będzie mi Polski brakować.

Inżynier Grigorij Sidlarow po raz pierwszy przyjechał do Polski w lipcu 1971 roku. Przez trzy lata nadzorował budowę kotłów w elektrowni w Pątnowie. Później była budowa elektrowni w Bułgarii i od stycznia 1978 roku, aż do dzisiaj Połaniec. Pochodzi z Taganrogu, pięknego miasta nad Morzem Azowskim. Reprezentuje Taganroską Fabrykę Kotłów, jeden z największych tego typu zakładów w Związku Radzieckim.

Połaniecka elektrownia jest jednym z ładniejszych zakładów — mówi. Złożyły się na to głównie świetne rozwiązania techniczne polskich projektantów z „Energoprojektu” w Warszawie. Oczywiście są elektrownie nowocześniejsze, wszak energetyka idzie szybko do przodu, ale jednak Połaniec łączy w sobie różne elementy energetyki tradycyjnej, opartej na spalaniu węgla z nowoczesnymi rozwiązaniami konstrukcji głównych budynków, ciągów technologicznych, kolorystyki i np. zaplecza socjalnego.

Dzisiaj, patrząc na te gigantyczne obiekty, aż trudno uwierzyć, że nie tak dawno jeszcze było tu szczere pole. Pesymiści w ogóle nie dopuszczali możliwości wybudowania w tym „dzikim” terenie jakiegokolwiek obiektu przemysłowego. Były to bardzo trudne czasy. Zupełny brak zaplecza socjalnego, brak ludzi do pracy, piętrzące się dostawy, sporo bałaganu, który w pewnym okresie był nieodłącznym atrybutem wielkich budów. Jednak powoli zaczęła krystalizować się załoga, zaczynał dominować ład, porządek.

Teraz łatwo o tym mówić, kiedy wokół panuje niemal apteczny porządek i czystość, ale wówczas nie były to sprawy łatwe. Ciągle czegoś niby brakowało, czegoś nie dowieźli, zagubili, coś zrobiono nie tak. Biurokratyczna droga pomiędzy inwestorem, generalnym wykonawcą i mnóstwem podwykonawców, była niemal nie do pokonania. A zatem pierwsze co zrobiono, to porządek. Nie było już różnego rodzaju pertraktacji pomiędzy inwestorem a podwykonawcami. Zgodnie ze zdrowym rozsądkiem scedowano to na wykonawcę generalnego. Tym sposobem skończyła się biurokracja i przysłowiowe: to nie ja, to oni. G. Sidlarow pokazuje raporty dostaw z nanoszonymi i szczegółowo rozpisanymi najdrobniejszymi nawet elementami. Mrówcza praca, ale się opłaciło. Początkowo takie drobiazgowe traktowanie gigantycznych w sumie dostaw budziło zdziwienie, by nie powiedzieć politowanie dla skrupulatności. Jednak później okazało się, iż na nic zdają się tłumaczenia: nie było, nie dostaliśmy, nie takie przekroje itp. I tak powoli na budowę zaczął wkraczać porządek. I to był pierwszy sukces. Największym jednak okazały się same kotły. Prototypowe, nigdy i nigdzie wcześniej nie stosowane. Można powiedzieć, że „utrafione” wprost idealnie. Były to pierwsze kotły na 200 megawatów, które nie przechodziły modernizacji, na których osiągnięto wszystkie projektowe parametry. Ich dyspozycyjność równa się dyspozycyjności turbin.

To idealne niemal „utrafienie” z kotłami, przyniosło określone korzyści. Budowlani, montażyści, mechanicy starali się jak najdokładniej wykonywać swoją pracę. Przy odbiorze — najmniej usterek było właśnie przy kotłach. Wyświechtanym truizmem jest powtarzanie, iż była to ciężka i odpowiedzialna praca. Może więc tylko to, że w najgorętszym okresie, przy montowaniu drugiego kotła G. Sidlarow przez 96 godzin nie schodził ze stanowiska pracy. Nie, żeby nie dowierzał. Tylko nie wybaczyłby sobie, gdyby coś zrobiono nie tak, lub co gorsza, gdyby komuś coś się stało. Właśnie tą sumiennością i odpowiedzialnością, zarówno Sidlarow, jak i jego koledzy zdobywali sobie szacunek i sympatię. Nawet wówczas, gdy nad Polską przewalała się nawałnica zdarzeń, gdy antyradzieckie nastroje coraz to dawały znać o sobie, oni się z czymś takim nie zetknęli. I nie był to kurtuazyjny przejaw staropolskiej gościnności, lecz przede wszystkim uznanie za codzienną, solidną pracę, koleżeńskość, życzliwość, za fachowość.

— Nie można zdobyć szacunku i akceptacji — mówi inżynier Sidlarow — jeśli tak naprawdę nie ma się nic do powiedzenia. Autorytetu nie zdobywa się krzykiem, „mądrzeniem się”. Jeśli własnym przykładem, własną wiedzą nie można udowodnić swych racji, to lepiej w ogóle nie brać się za robotę. Staraliśmy się przekazać całą naszą wiedzę i umiejętności praktyczne budowniczym i użytkownikom elektrowni w Połańcu i mam nadzieję, że udało nam się.

– Przy budowie elektrowni pracowali specjaliści z Leningradu, Barnaulska, Taganrogu. Teraz został już tylko pan. Dlaczego? Czyżby coś było nie w porządku, wszak budowa elektrowni już zakończona?

— Istotnie, etap budowy elektrowni w Połańcu zakończył się w momencie oddania do eksploatacji ósmego bloku, ale do końca roku trwa tzw. okres rozruchu technologicznego. Nie sądzę, by coś było nie w porządku, jednak do dobrego obyczaju należy opuszczenie budowanego obiektu dopiero wtedy, gdy pracuje on już pełną parą.

— Czy oprócz uczucia tęsknoty za Polską wywiezie pan także i inne?

— Przede wszystkim cieszę się, że elektrownia jest tak udana. Że nasza współpraca była owocna i jej efekty są zgodne z zamierzeniami. Że mimo iż mnie tu nie będzie, zostanie po mnie trwały ślad i — mam nadzieję — dobre wspomnienia. Było ciężko, ale udało się trudności pokonać, a zatem jest i satysfakcja z dobrze spełnionego zadania, ze świadomości, że o parę tysięcy kilometrów od miejsca, w którym żyję mam przyjaciół. To naprawdę bardzo dużo.

— Być może nie spotkamy się już przed pana wyjazdem z Polski. Życzę zatem sukcesów w pracy zawodowej, równych przynajmniej tym, uzyskanym w Połańcu i do zobaczenia ponownie w Polsce.

— Dziękuję za tyczenia i zapraszam do Taganrogu.