Zaplecza…, 1973 r.

"Montują i klną. Trochę im za bardzo ten dźwig rozebrali...". Fot. A. Pęczalski

I to już jesień. W polach pusto, goło, dalekowidocznie. Zwłaszcza z tej nowej drogi od Staszowa, od Rytwian, która nagle skręca w lewo tuż przed Połańcem i mając z prawej Łęg, łagodnym łukiem prześlizguje się do Zawady, gdzie już nie asfalt, tylko te powybijane teraz trochę kołami i gąsienicami ciężkich maszyn, dwa rzędy wielkich betonowych płyt. Z tej drogi wgląd się ma na całą prawie przyszłą budowę – podrównane, gładkie pole, obrzeżone hałdami, składowiskami humusu.

“ZAPLECZA…”

Tekst: Zbigniew Nosal
Słowo Ludu nr 301 z 28 października 1973 r.

W głębi widać utkany żółtymi plamami brzóz Jędrusiowy las pod Turskiem Małym, a bliżej jeszcze dach nowego, ukrytego za hałdą, za wzniesieniem ziemi, baraku, gdzie już przeniesiono z Połańca część biura, gdzie zastępca dyrektora Błaziaka – Janusz Winnicki, wysoki, energiczny mężczyzna, przyjmuje od majstrów i inżynierów meldunki i wydaje polecenia, co i raz zaglądając w rozłożone przed sobą papiery.

Za barakiem, za “biurowcem”, jak tu mówią niektórzy, powstają magazyny. Na razie widać kilkadziesiąt rzędami ustawionych, sterczących nad błotem, nad żużlem, betonowych słupów.

Dyrektor Błaziak nie jest zadowolony. Samochody z tymi żelbetowymi elementami, z piaskiem, z cementem, grzebią się z warkotem przez błotniste, wyboiste dojazdy, a przecie można było wyłożyć drogę. Właśnie obok pracuje na drodze dawniejsza brygada Józefa Eliasza, przewodzi jej teraz Tadeusz Woźniak, niski, spokojny blondyn.

O Eliaszu pisałem – pełen fantazji, humoru, dobrej opinii, młody. I nagle odszedł. Mówią, że dość miał tutejszej roboty. Teraz Woźniak z sześcioma ludźmi układa betonową drogę. Nie narzeka. Gdyby jeszcze ująć ze dwóch ludzi z brygady, bo czterech tu całkowicie wystarczy, dadzą sobie radę – byłoby wcale dobrze.

Błaziak uśmiecha się: – To jest rozmowa.

To jest rozmowa. To była rozmowa, bo brygadzistów obok, ten od składania magazynu z gotowych elementów – psioczył. To dla niego nie jest front robót. Grzebać się trzeba, czekać, dodatkowo trudzić, bo dziury w poszczególnych betonowych słupach od siebie dziwnie nie pasują, muszą rozszerzać je, przebijać, przepalać palnikiem, a kiedy już wszystko gotowe, okazuje się, że nie ma do ich połączenia odpowiednich śrub, nie dowieźli.

Tam dopiero zrozumiałem, o jakich tajemniczych dwudziestu pięciu śrubach zamiast pełnego wozu mówił ogorzały majster w cyklistówce, zdając przed Winnickim sprawę ze swojej podróży do Skawiny.

Jakiś kłopot.

Roboty ziemne przeniosły się pod Tursko prawie, za te budowane właśnie magazyny. Błota wszędzie po uszy, nie dotrą dzisiaj do operatora Kłody zapytać o wagę i zdrowie. Popatrzę sobie tylko z daleka na olbrzymy bez przerwy przesuwające i przenoszące z miejsca na miejsce mokrą ziemię i zawrócę. Do Łęgu trzeba jeszcze zajrzeć, do Zawady.

W Zawadzie tuż koło obejścia Brzychcych stanął zielony, dla geesowskiego handlu kiosk, ale ciągle jeszcze zamknięty na dwa spusty. Kłódka przy drzwiach wisi, jak wyrzut. Obok ma być ruszt, smażyć mają smaczne kiełbaski. Już to widzę, czuję. Pociągam nosem. Jesień pachnie.

W Łęgu, na Mazurku, jest baza sprzętowo-transportowa “Energoprzemu”, głównego wykonawcy. Zaplecze zaplecza. Ogrodzony siatką plac, na placu rury, szyny, żelastwo, samochody, maszyny, barak warsztatów i kancelaria w wozie na kółkach, w której siedzi Jan Laprus, główny mechanik. Czuwa nad montażem zwożonych tu dwa razy w tygodniu części maszyn, stwierdza, że jak na początek budowy warunki tu mają wcale niezłe, kto wie, czy nie lepsze, niż w macierzystej bazie w Skawinie, a także, że nie odbija piłeczki, bo to nie w jego zwyczaju, ale to, że dwudziestu ślusarzy i mechaników myje się po pracy w jednym wiadrze, jest w dużym stopniu winą kieleckiego “Instalu”, który do połowy października obiecał “zrobić” wodą.

Dziś właśnie piętnasty. Wody nie ma. Są cholerne kłopoty z kupieniem wcale drobnych wodociągowych części. Nie jakichś tam ważnych, nie ma drobiazgów.

Więc jak? Trzeba się jeszcze pomęczyć.

Na wzgórzu, do którego północnej strony przytulił się stary Połaniec, rozpoczęto juz budowę nowego osiedla. Jakby dalszy ciąg elektrowni. Od nadwiślańskiej, za Połańcem szosy, przez grzbiet wzniesienia, obok cmentarza, biegnie, jak w Zawadzie, betonowy szlak. Gdzieś w jego połowie, z lewej strony, wyrastają z ziemi jasne, niskie jeszcze ściany piwnic. Liczę: raz, dwa… będą cztery domy.

Tutaj kierownikiem mój imiennik – Zbigniew Łoboda. Osiedle buduje Buskie Przedsiębiorstwo Budowlane, ludzie od Połańca i Przeczowa.

Postawili z elementów piwnice pod cztery sztajnerowskie budynku, teraz montują wydzierżawiony w Kielcach dźwig i zaczną w górę ciągnąć ściany na cztery piętra.

Montują i klną. Trochę im za bardzo ten dźwig w Kielcach rozebrali do transportu, ale będzie dobrze, robotę montażu znają. Jutro już stanie na nogach czerwony żuraw, wzniesie się wysoko nad Połaniec i ludziska zobaczą w górze pierwsze elementy ich nowego miasta.

“Jutro już wzniesie się wysoko nad Połaniec..”. Fot. A. Pęczalski

Budowlani zamierzają do końca roku oddać dwa domy w stanie surowym. W jednym takim domu zmieści sie dwadzieścia rodzin. Razem – czterdzieści. Sporo, ale co z resztą, która przyjdzie, kiedy rozpoczną na dobre? Nie ma strachu, leje się właśnie cementowe ławy pod następne budynki. Skończą dwa, potem dwa, potem następne.

Ludzie bez pośpiechu, ale i bez przerwy pracują.

Tak, już jesień. Późna jesień. Pochmurno. W szarości ładnie żywo wygląda jedynie brązowiejący w dali las. Brązowieją też w polach zwały świeżej ziemi. To powstający właśnie, ciągnący się wzdłuż połaniecko-staszowskiej szosy kolejowy nasyp. Tędy pójdzie bocznica na plac budowy połanieckiej elektrowni.

Kolej w tych zacisznych dotąd stronach!

Opowiadają, że jeden dom nowy zbudował, męczył się, starał, zaganiał, biedził, podciągnął pod sam dach i teraz tą bocznicą w sam środek budowli mu trafili.

To nowe i to nowe – może być.