W kolejnym spotkaniu z historyczną wędrówką po Połańcu, chciałbym zaprosić czytelników do przeczytania relacji pana Mieczysława Korczaka (1921-2021), którego barwne wspomnienia zostały utrwalone na łamach pierwszego numeru “Zeszytów Połanieckich”, pod redakcją Mieczysława Machulaka. Jego wspomnienia przenoszą nas do dawnego Połańca z przełomu XIX i XX wieku. Mieczysław Korczak był cenionym w Polsce lekarzem dentystą, Honorowym Obywatelem Połańca i Tarnowa, pułkownikiem, żołnierzem Armii Krajowej, partyzantem legendarnego oddziału „Jędrusiów” z czasów okupacji niemieckiej.
Poza opisem przyrody i życia codziennego w Połańcu, będzie można dowiedzieć się, jak wyglądał połaniecki rynek na początku XX wieku oczami świadka tamtych czasów oraz jakie były relacje między polską a żydowską społecznością miasteczka przed wojną. Dowiemy się również, jakie zabawne anegdoty z czasów szkolnych i życia rodzinnego zapadły w pamięć autora. Zapraszam do lektury.
* * *
Połaniec, 2001 r.

Dawny Połaniec to bardzo małe i stare miasteczko, położone w pięknej, zielonej dolinie rzeki Czarnej i Wschodniej, które zlewają się ze sobą przed miasteczkiem i wpadają do Wisły. Od ulicy Krakowskiej poprzez rynek płynął strumień wpadając do rzeki Czarnej koło mostu. Woda w rzece była czysta, a w niej mnóstwo ryb i raków. Bardzo lubiłem zostawiać wieczorem haki z przynętą, a wczesnym rankiem, tuż po wschodzie słońca, wyciągać miętusy, szczupaki, płocie i inne ryby. Łowiłem też raki, które były bardzo smaczne po przyrządzeniu przez moją babcię.
Wisła otacza Połaniec od strony południowo-wschodniej. Na południowy wschód od doliny rzeki Czarnej i Wschodniej wznosi się pagórkowata wyżyna polodowcowa. Ziemia tej wyżyny jest piaszczysta i niezbyt urodzajna. W dawnych wiekach pokryta była lasami i zagajnikami zasobnymi w zwierzynę łowną i śpiewające ptaki. To różnorodność terenu i rzek nadawała niespotykany urok tej okolicy i temu miasteczku. Urocza i romantyczna miejscowość ściągała możnych ówczesnej Polski na łowy. Mieszkańcy Połańca przekazywali sobie z pokolenia na pokolenie legendę, że kiedy król polski przyjechał z Krakowa no łowy do Połańca, wysiadł z powozu, rozejrzał się wokoło i rzekł „jak tu pięknie, pola nic, same bory” i odtąd miasteczko to przyjęło nazwę Polanic. Z upływem czasu nazwę tę przekształcono na Połaniec.
Połaniec z czasów mojej młodości posiadał duży kwadratowy rynek, zamieszkały przeważnie przez Żydów. W każdym żydowskim domu był sklepik prowadzony przez całą rodzinę, w którym wszystko można było kupić. W sklepach tych handlowano też produktami spożywczymi skupowanymi od tamtejszych chłopów. Raz w tygodniu we wtorki odbywał się na rynku targ.
Ulice prowadzące od rynku zamieszkiwała rdzenna ludność Połańca. W latach 1893-1899 został wybudowany w Połańcu ceglany kościół, na miejscu drewnianego, który spłonął w pożarze. Świątynia ozdobiona pięknymi malowidłami łączy w sobie elementy neogotyckie i neoromańskie.
Ponieważ połowa połanieckiej ludności była pochodzenia żydowskiego dlatego też Żydzi wybudowali przy ulicy Mieleckiej synagogę z modrzewia, która była zabytkiem i przetrwała 500 lat tj. do okupacji niemieckiej. Niemcy chorobliwie nienawidzili Żydów i wszystkiego, co żydowskie. Kiedy Niemcy wywieźli Żydów z Połańca do obozów śmierci, wtedy koloniści niemieccy ze wsi Przeczów rozebrali ten zabytek, a drzewo przewieźli do siebie.
Będąc dzieckiem w wieku szkolnym przyjaźniłem się z rówieśnikami pochodzenia żydowskiego, kilka dzieci żydowskich uczęszczało do mojej klasy. Nawet bogate rodziny żydowskie żyły w przyjaźni z Polakami. Prawie przez pięć wieków obca była Polakom nienawiść rasowa, dopiero Niemcy sprowadzili ją na nasze tereny wraz z ideologią nazizmu.
Ponieważ urodziłem się w tym uroczym miasteczku Połańcu, stąd w mojej pamięci zachowały się nie tylko wspaniałe krajobrazy, ale zapamiętałem też pierwsze lata nauki w szkole, moich nauczycieli i wychowawców, a wśród nich mojego katechetę księdza Stanisława Wronę i księdza proboszcza Teodora Janowskiego. Nigdy też nie zapomnę mojej babci, z którą w ciemnościach grudniowego poranka wędrowałem na roraty do mojego parafialnego kościoła. Pamiętam też pasterki, na które zawsze uczęszczałem, ale już samodzielnie jako starszy chłopiec, gdyż należałem do chóru parafialnego, a związane to było z moim dobrym głosem i chęcią do śpiewu.
Podczas jednej pasterki organista, który prowadził chór miał katar, z tego powodu często grał tylko jedną ręką i fałszował, bo drugą sięgał wciąż po chusteczkę do kieszeni. Gdy organista po raz następny włożył chustkę do kieszeni, wtedy ja włożyłem mu na nią piróg z kapustą, który babcia dała mi no drogę do kościoła, bym nie zgłodniał.
Kiedy ten znów sięgnął po chusteczkę, natrafił na zimny, wilgotny piróg i odruchowo wyrzucił go na kościół. Trzeba było wtedy widzieć jego przerażoną minę. Ja widząc co się wydarzyło zacząłem uciekać, zbiegając po krętych schodach z chóru, a za mną biegł organista, ale niestety ja byłem szybszym. Gdy na drugi dzień organista poskarżył się mojemu ojcu, całą aferę zażegnała babcia, uspokajając mojego ojca, że pójdzie ze mną do proboszcza wyjaśnić sprawę. Ksiądz proboszcz po wysłuchaniu całej historii, zasłaniając ręką usta usiłował pohamować śmiech, w końcu powiedział, że taki grzech młodości jest do wybaczenia.
Przed pierwszą wojną światową Połaniec był pod zaborem rosyjskim. W szkołach językiem wykładowym był język rosyjski. Opowiadał mi mój ojciec, że w pewnym okresie czasu młodzież bojkotowała naukę języka rosyjskiego, a władze carskie usiłowały karać taką młodzież. Wśród tej młodzieży był i mój ojciec, który postanowił uciekać z Połańca przepływając Wisłę na drugą stronę, gdzie był zabór austriacki. Mając 16 lat wyjechał stąd do Ameryki. Po kilku latach pracy w Chicago poznał moją matkę i ożenił się.
Urodził się też tam mój najstarszy brat Henryk. Przed pierwszą wojną światową mama z maleńkim dzieckiem wróciła do Polski, do swoich rodziców, a ojciec pozostał nadal w Ameryce, gdzie powołano go do wojska. Po wybuchu wojny ojciec został wcielony do amerykańskiej marynarki wojennej, za co do końca życia otrzymywał rentę wojenną. Po pierwszej wojnie światowej ojciec wrócił do Połańca ze znaczną sumą zapracowanych pieniędzy, za co kupił trochę ziemi w Połańcu, a także 10 morgów na Zdzieciach. Po pewnym czasie znów wyjechał do Ameryki, a ja z najstarszym bratem prowadziliśmy gospodarstwo rolne.
W tym czasie w Połańcu drogi dojazdowe do pola i zagród wiejskich były w fatalnym stanie, w czasie opadów trudno było dojechać nawet mocnym zaprzęgiem konnym. Pewnego lata po skoszeniu łąki i wysuszeniu siana wieźliśmy go do domu. We wsi Dyjówka koło wozu tak głęboko wpadło w gliniaste błoto, że wóz z sianem wywrócił się, a ja siedzący na wierzchołku wozu z sianem, znalazłem się nagle pod stertą siana. Brat wystraszony o moje życie, szybko rozgrzebywał siano, by mnie spod niego wyciągnąć i krzyczał „oddychaj! głęboko oddychaj” był bardziej wylękniony o mnie niż ja sam.
Gdy po raz kolejny ojciec znów przyjechał z Ameryki i dowiedział się o tym wypadku – sprzedał majątek na Zdzieciach. Z tej decyzji ojca najbardziej zadowolona była moja babcia, która nas bardzo kochała i bała się o nas, choć nieraz byliśmy nieznośni. Ja robiłem różne psikusy czasami umyślnie a czasami niechcący. Pewnego razu babcia siedziała przy stole i obierała ziemniaki na obiad. W pewnym momencie wstała i patrząc do garnka powiedziała “Już pewnie starczy tych kartofli”. Ja będąc w pobliżu sądziłem, że po takim stwierdzeniu babcia nie będzie już siadać na stołku i podsunąłem go pod szafę, z której chciałem coś zdjąć. Babcia nie zauważyła braku krzesła i kiedy chciała ponownie usiąść runęła z hukiem no podłogę. Dobrze, że nic się jej nie stało. Po tym Babcia nawet nie skrzyczała i powiedziała tylko.
W dawnym Połańcu nie było żadnych zakładów przemysłowych. Aby utrzymać rodzinę mieszkańcy uprawiali każdy kawałek ziemi. Posiadali też duże pastwiska, na których wypasali konie i krowy. Mieszkańcy z ulicy Krakowskiej pasali zwierzęta na pastwisku o powierzchni kilkudziesięciu hektarów, które ciągnęło się aż po wioskę Dyjówkę.
Do ulicy Ruszczańskiej należało pastwisko „Rożki” usytuowane pod lasem zwanym Ruszczańskim, zajmujące obszar od Kraśnika po Zdzieci. Nazwę „Rożki” przyjęto od zrzucanego tam poroża rogaczy (samców saren), które też się tam pasły. Do mieszkańców ulicy Staszowskiej należało pastwisko ciągnące się aż po wioskę Rudniki. Tuż przed drugą wojną światową mieszkańcy Połańca dokonali podziału tych pastwisk obejmując działki na własność.
Jan Chałoński, mieszkaniec ulicy Ruszczańskiej posiadał największe dziesięciohektarowe gospodarstwo rolne. Miał też parę dobrych koni, którymi uprawiał zarówno swoją ziemię jak i rolę niektórych swoich sąsiadów. Niektórzy biedniejsi rolnicy nie mieli koni i uprawiali ziemię krowami. Ze swego gospodarstwa pan Chałoński czerpał na tyle duże dochody, że pomimo licznej rodziny mógł wykształcić najstarszego syna Stanisława na prawnika.
Drugie dość duże dochodowe gospodarstwo prowadził pan Wałcerz, którego syn Kazimierz ukończył podchorążówkę. Młody podchorąży był pięknie zbudowanym chłopcem, i gdy przyjeżdżał na urlop w oficerskim mundurze, to wszystkie połanieckie dziewczyny były w nim zakochane, a chłopcy patrzyli na niego z zazdrością.
W Połańcu i okolicy było bardzo trudno znaleźć pracę. Bardziej zamożni gospodarze umożliwiali tym mniej zamożnym zarobek dając zatrudnienie przy pracach w gospodarstwie. Na przykład mój ojciec za dzień młocki cepami płacił jedna przedwojenną złotówkę i dawał całodzienne wyżywienie. Najlepiej powodziło się jednak tym, którzy mieli dobre wykształcenie i pracowali na państwowych i samorządowych posadach. Byli to nauczyciele, lekarze, oraz pracownicy gminy. Względnie dobrze żyło się rzemieślnikom. Wszyscy, którzy uprawiali skrawek ziemi żyli na granicy ubóstwa. Wielu spośród nich nie widząc perspektyw postanowiło ruszyć w daleki świat za chlebem.
Ludzi z Połańca można było spotkać wśród mieszkańców Chicago i Nowego Jorku. Moja matka miała tam brata i dwie siostry, którzy wyemigrowali do Ameryki i założyli rodziny. Wówczas nie było samolotów pasażerskich, a statkiem płynęło się około miesiąca. Emigranci wybierali statki tańsze lecz wolniej pokonujące Atlantyk i dlatego podróż była męcząca, a gdy trzeba było pokonać sztorm to stawała się niebezpieczna. Brat mojej mamy płynął takim statkiem do Ameryki Północnej i natrafił na sztormową pogodę. Kołysanie było tak mocne, że statek omal nie zatonął, a prawie wszyscy pasażerowie cierpieli na chorobę morską. Szczególnie cierpiał mój wujek. Był bardzo wyczerpany, ponieważ co zjadł to zaraz zwracał. Gdy statek dopłynął do portu w Nowym Jorku, wujek zszedł po trapie i gdy poczuł stabilny twardy grunt pod nogami powiedział „miałeś mnie już Panie Boże kiedyśmy się prawie topili, ale przeżyłem i przyrzekam, że więcej nie wsiądę na żaden statek”. Ta morska przygoda sprawiła, że pomimo tęsknoty już nigdy nie odwiedził swojej ojczyzny, a jego dzieci zupełnie nie interesowały się krajem swoich ojców.
W Połańcu były wówczas różne zakłady rzemieślnicze: szewskie, krawieckie, stolarskie. Przy ulicy Ruszczańskiej, przy której stał też dom moich rodziców pan Adam Wrzałek prowadził zakład stolarski. Wśród różnych prac stolarskich pan Wrzałek trudnił się również wyrobem trumien. Pewnego razu idąc do domu zobaczyłem, że w jednej z otwartych trumien, która stała na zewnątrz zakładu oparto o ścianę jest jakaś postać. Ponieważ był to już wieczór początkowo nie byłem pewny czy to człowiek, czy zjawa. Nagle postać z furią mnie zaatakowała. Miałem w ręce laseczkę i wykonałem ruch obronny uderzyłem niechcący napastnika. Wtedy okazało się, że była to psychicznie chora starsza kobieta. Uderzenie sprawiło, że oprzytomniała i towarzyszyła mi już do samego domu bez przerwy powtarzając „tak cię ojciec wychował”.
Zapukała w okno i gdy ojciec ukazał się w drzwiach powiedziała „Romek jak ty wychowałeś syna, że on miał odwagę mnie uderzyć”. Ojciec zapałał gniewem, ale gdy mu opowiedziałem całe zdarzenie zrozumiał, że to nie odwaga, a obawa przed atakującą zjawą spowodowała moją reakcję, i że był to tylko odruch obronny.
Szkoła podstawowa w Połańcu mieściła się w trzech budynkach mieszczących się przy ulicach: Ruszczańskiej, Staszowskiej i tak zwanej ulicy Małej w okolicach kościoła. Kierownikiem szkoły był pan Michał Jańczuk nauczyciel matematyki, fizyki i astronomii. Pan Jańczuk bardzo dbał o szkołę, a szczególną uwagę przykładał do utrzymania wysokiego poziomu nauczania. Zdawał sobie sprawę z tego, że szkoła, przekazując wiedzę na dobrym poziomie bardzo mogła pomóc młodym mieszkańcom Połańca i okolic w starcie do „dorosłego” życia. Gdy zdawałem egzamin wstępny do szkoły średniej w Warszawie to egzaminujący mnie z astronomii i fizyki nauczyciel zapytał z wyraźnym zainteresowaniem, z której szkoły wyniosłem takie wiadomości.
Okoliczne wioski nie posiadały szkół. Dzieci przeważnie piechotą w zimie, w głębokim śniegu a latem boso, uczęszczały do szkoły w Połańcu. Czasami jakiś gospodarz jadący saniami lub furmanką brał gromadkę i podwoził. Dzieci chętnie korzystały z takich okazji.
Wszyscy nauczyciele w połanieckiej szkole byli ludźmi napływowymi. Języka polskiego uczył mnie pan Jezior. Dzisiaj jestem pewien, że nauczyciel ten chciał abym dobrze poznał ten przedmiot, ale wówczas sądziłem, że za dużo ode mnie wymaga. Pewnego razu nie odrobiłem zadania. Pan Jezior powiedział: „zostaniesz po lekcjach i dotąd będziesz pisał, aż się nauczysz gramatyki i ortografii”. Była to jedyna kara, jaką zadawał. Nigdy nie stosował kar cielesnych. Był bardzo mądrym i dobrym człowiekiem i nauczycielem. Po skończonej lekcji języka polskiego, a była to ostatnia lekcja tego dnia, stanął w drzwiach w rozkroku, i opierając się jedną ręką o futrynę drzwi przepuszczał pod nią do wyjścia tylko tych, którzy odrobili zadania domowe. Kiedy jedna z koleżanek zagadnęła o coś nauczyciela, ja korzystając z chwili nieuwagi pochyliłem się i przebiegłem pomiędzy rozstawionymi nogami pana Jeziora.
Gdy byłem w bezpiecznej odległości popatrzyłem na nauczyciela, a ten grożąc mi palcem powiedział: „pożałujesz”. Kilka dni po tym „wyczynie” spotkał mojego ojca i opowiedział mu całe zdarzenie. Ojciec potraktował sprawę poważnie i po kilku otrzymanych „pasach” postanowiłem w przyszłości ściśle wypełniać polecenia nauczyciela języka polskiego.
Pan Punzet, nauczyciel śpiewu i muzyki był bardzo muzykalnym, przystojnym i wytwornym człowiekiem. Pięknie grał na wielu instrumentach co wywoływało przyspieszone bicie serca u wielu połanieckich nauczycielek. Odkrył on u mnie zamiłowanie do śpiewu i muzyki i zachęcał mnie abym kształcił się dalej w tym kierunku.
Po skończeniu nauki na poziomie podstawowym, jeśli ktoś chciał się dalej kształcić musiał wyjechać z Połańca do większych miast. Ja po dalszą naukę pojechałem do Warszawy, a potem po wojnie do łodzi. Spośród wielu, którzy w okresie międzywojennym wyjechali z Połańca po dalszą naukę byli: Julian Jarzyna – późniejszy ksiądz, Lucjan Wojciechowski – również ksiądz, jego brat Marian Wojciechowski – prawnik.
Świat od tamtej pory bardzo się zmienił. Za przykład może tu posłużyć rozmowa babci z wnuczką usłyszana na połanieckim parkingu. Kiedy babcia wysiadła z samochodu, ułamała gałązkę z drzewa i położyła na dachu. Gdy zaskoczona wnuczka zapytała babcię dlaczego to zrobiła, ta odpowiedziała „a jak potem rozpoznasz nasz samochód wśród tylu podobnych innych aut?”.
Wtedy ja żeby przekonać babcię o różnych możliwościach dzisiejszej techniki nacisnąłem przycisk w pilocie. Mój samochód dał sygnał i zamrugał światłami, a ja głośno powiedziałem – jest moje auto. Babcia popatrzyła w moim kierunku i powiedziała: „ta dzisiejsza technika to już nie na moją głowę“.
Mieczysław Korczak.
Materiał źródłowy
* * *
Wspomnienia pana Mieczysława Korczaka stanowią niezwykle cenne świadectwo minionej epoki. Dzięki jego barwnym opisom mogliśmy zobaczyć Połaniec jego oczami – miasteczko z czystą rzeką, tętniącym życiem rynkiem, przyjaznymi sąsiadami i bogatą historią. Od anegdot z dzieciństwa, relacji sąsiedzkich, szkolnych przygodach czy wydarzeniach historycznych, jego relacja przedstawia pełen obraz dawnego Połańca, przypominając nam o korzeniach i przemijającym czasie.
Szczególnie wymowna jest końcowa anegdota o babci i nowoczesnym samochodzie. Ten prosty obrazek doskonale ilustruje ogromne zmiany, jakie zaszły w Połańcu i na świecie na przestrzeni dziesięcioleci. To właśnie takie osobiste historie, pełne humoru i wzruszeń, pozwalają lepiej zrozumieć upływ czasu i docenić to, co przetrwało w pamięci. Relacja pana Mieczysława Korczaka przypomina, że historia to nie tylko daty i fakty, ale przede wszystkim losy ludzi i ich wspomnienia. Dzięki takim świadectwom przeszłość staje się bliższa i bardziej zrozumiała, a my możemy czerpać z niej naukę i inspirację.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca.
Bądź na bieżąco! Obserwuj nas na Facebooku.