Wspomnienia śp. Zdzisława Owczarka o budowie elektrowni w Połańcu – Zawadzie

inż. Zdzisław Owczarek (trzeci od lewej). Fot. Archiwum Towarzystwa Kościuszkowskiego w Połańcu

Pierwszą wzmiankę o budowie elektrowni węglowej w Połańcu przeczytałem w Polityce w roku 1971. Pan Szymon Kobyliński w podpisie swojego rysunku bardzo się dziwił, po co w Połańcu budować elektrownię, skoro nie ma tam puszczy.

Była to oczywiście aluzja do bezsensownej lokalizacji elektrowni w Świerżach Górnych w samym  środku Puszczy Kozienickiej. Sam dziwnym zrządzeniem losu wyjechałem na budowę „Kozienic” z Łodzi w kwietniu roku 1972, niedanym mi jednak było zagrzać tam dłużej miejsca.

24 sierpnia 1972 roku po zatwierdzeniu planu realizacyjnego przedsięwzięcia „Elektrownia Połaniec” Dyrektor Zakładów Energetycznych Okręgu Wschodniego  z dniem 1 stycznia 1973 roku powołał zakład pod nazwą „Elektrownia Połaniec w budowie” z siedzibą w Połańcu – Zawadzie.

Na stanowisko dyrektora naczelnego zakładu powołano mojego szefa z Kozienic –  inż. Tadeusza Rubaszowskiego. Tak właściwie zaczęła się moja przygoda z Połańcem, która trwała 22 lata. Dwadzieścia dwa lata chyba najlepsze  w moim zawodowym życiu. Oddelegowany zostałem do pracy w Połańcu od dnia 10 kwietnia 1973, pracę zacząłem jako kierownik Wydziału Przygotowania Eksploatacji i dyrektor Zasadniczej Szkoły Zawodowej, którą powołano 1.9.1973 roku.

Jak wspominałem wyżej, pierwszy raz noga moja stanęła w Połańcu 10 kwietnia 1973 roku i to od razu w doborowym towarzystwie. Tego samego dnia na budowę zjechała bowiem delegacja partyjno-rządowa z  Edwardem Gierkiem i Piotrem Jaroszewiczem na czele. Pamiętam, że martwili się, czy śliwy i wiśnie, które kwitły w sadzie pana Floriana Maja zdążą obrodzić.

Później budowa zaczęła im przysparzać znacznie więcej zmartwień i to bardziej poważnych. Front inwestycyjny w kraju był tak rozdmuchany, że dla „Połańca” zaczęło brakować ludzi, urządzeń, materiałów. Z dnia na dzień staliśmy się budową „buforową” dla Huty Katowice, która była oczkiem w głowie KC PZPR.

Początki naszej pracy to była świetlica w Rejonie Energetycznym w Staszowie, sala 80 m² i około 30 osób z różnych stron Polski, w różnym wieku, o różnych temperamentach. To była prawdziwa mieszanka wybuchowa, ale tak miłej i sympatycznej atmosfery, wzajemnej tolerancji i pomocy nie udało mi się już nigdy później doświadczyć. Strasznie zazdrościli nam pracownicy rejonu tej atmosfery i „stosunków międzyludzkich” – jak to się wtedy mówiło, wielu z nich zarażonych naszym optymizmem, mimo zrozumiałego sprzeciwu  kierownictwa rejonu zmieniło pracę. Pasja budowania i tworzenia czegoś od podstaw, możliwość sprawdzenia się w ekstremalnych warunkach to było dla nas najważniejsze, nikt nie pytał o pieniądze i o to, czy to, co mu polecono, należy do jego obowiązków. Jeśli ktoś mi nie wierzy, niech przeczyta wywiad z panią Krystyną Szklanowską w Echu Elektrowni nr 8/97.

Rdzenni mieszkańcy Połańca w zdecydowanej większości zaczęli powoli przekonywać się do tych, którzy przyjechali z całego kraju. Powoli zaczęło się „wtapianie w krajobraz połaniecki”.

Rosła elektrownia, przybywało ludzi, rosło miasto. Rozpoczęto budowę osiedla i infrastruktury. Wzajemne więzi pogłębiły się jeszcze w momencie, kiedy oddaliśmy do zamieszkania blok w Staszowie i większość zamieszkała w jednym budynku.

Powołanie Wydziału Przygotowania Eksploatacji i Szkoły Przyzakładowej w pierwszej fazie budowy miało na celu uniknięcie błędu, jaki popełniono w Kozienicach, gdzie budowa znacznie wyprzedzała przygotowanie kadry. Udało się to całkowicie, czego dowodem jest najbardziej fachowa w polskiej energetyce. Załoga Elektrowni im. Tadeusza Kościuszki w Połańcu. Myślę, że zadziałało tu prawo jednego z generałów – „Im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w walce”

Jeżdżąc po obiektach, na których szkoliła się nasza załoga i tam zauważyłem wspaniałą atmosferę wśród tych, wtedy młodych ludzi, to wszystko musiało zaprocentować i zaprocentowało.

Dzięki staraniom miejscowych działaczy, a w szczególności mgr. Kazimierza Warchałowskiego i mgr. Mieczysława Tarnowskiego, zapadła decyzja o budowie “nowego” Połańca na miejscu, a nie w Staszowie.

W sumie byłem „połańczaninem” od 1 czerwca 1973 roku do 31 maja 1995 roku.

Te dwadzieścia dwa lata upoważniają mnie do dania świadectwa prawdzie historycznej, z okresu chyba najlepszego w dziejach Połańca. Z racji wykonywanych obowiązków byłem niejako po „obu stronach barykady”, dziewięć lat w elektrowni, od jej początków budowy i dziewięć lat w urzędzie połanieckim.

Pamięć jest ulotna, może stać się to przyczyną niezamierzonych „przeinaczeń” drobnych faktów, za które z góry przepraszam.

Ze względu na fakt zamieszkiwania w Łodzi nie mam możliwości skonfrontowania niektórych wydarzeń z dokumentami źródłowymi, znajdującymi się w Połańcu. Pisząc moje wspomnienia bazuję głównie na „Kronice Gminy Połaniec” /1934_1995/ oraz notatkach z tamtych lat.

Przyjechałem na budowę elektrowni, aby podjąć pewnego rodzaju wyzwanie: sprawdzić się w ekstremalnych warunkach pracy, coś wybudować, zostawić po sobie coś trwałego dla dobra innych.

Czy to się udało?. Nie mnie to oceniać.

Z. B. Owczarek.

Źródło: www.z-owczarek.eu