Zapraszamy do przeczytania lub odsłuchania reportażu redaktora Ryszarda Niemca pt. “Zawada”, w którym autor opisuje przeżycia osób, które z uwagi na budowę Elektrowni musiały opuścić swoje miejsce rodzinne – wieś Zawadę. Reportaż ten pochodzi ze zbioru “Na śmierć i życie” przygotowanego do druku przez KAW w Rzeszowie.
“ZAWADA”
Tekst: Ryszard Niemiec
Zbiór reportaży “Na śmierć i życie”, rok wydania 1982 r.
“Jeżeli cała ziemia jest stołem, na którym opatrzność dla stworzeń przygotowała ucztę, to dolina Białki jest olbrzymim półmiskiem, mającym wydłużoną formę i mocno zadarte brzegi. Tylko w zimie półmisek ten jest biały: w każdej innej porze wygląda jak majolika ozdobiona mnóstwem barw i kształtów surowych, nieregularnych, lecz pięknych. Na dnie owego naczynia boski garncarz umieścił łąkę i z północy na południe przeciął ją wstęgą Białki, na której tle szafirowym fale z rana i wieczór połyskują czerwienią, złotem w dzień, a srebrem podczas jasnych nocy”.
Stanisław Zawadzki przez długie sześć i pół dziesiątków swego żywota, nie przeczytał żadnej książki prócz elementarza i modlitewnika kupionego za młodu na częstochowskiej peregrynacji. Teraz na emeryturze wziął się za czytanie i pożycza w bibliotece tom za tomem. Nabrał pazerności na wszystko co drukowane, ale do Prusa wraca choćby mu przyszło zostawić Kraszewskiego czy Bunscha, czy Sienkiewicza, co nadal serce krzepi takim jak on. Bo Prusowa -“Placówka”, tak się zdaje Zawadzkiemu, chociaż jest o Ślimaku i jego wiosce, walce o ziemię z Niemcami, to jak się zastanowić dobrze, przypomina sytuację Zawady, i jej rolników: Maja, Adamka, Łucarza, Murczakiewicza, Liśkiewicza, Kępińskiego. To nic, że sprawa Zawady rozegrała się w 100 lat później, niż dramat Ślimakowej placówki.
Zawada była placówką od prawieków i to nie pojedynczą. Ślimaków miała dwudziestu czterech, nie jednego. Zresztą Ślimak wygrał: stracił czworo najbliższych, ale na ojcowiźnie pozostał. Zawada straciła wszystko: ziemię, domy, bliskich i wrogów, zabrano jej imię, twarz, tożsamość Zawady nie ma, został tylko wiąz i kasztan rozłożysty stojące przy betoniarce. Ale i tę pozostałość po wsi zmiażdży twardy młyn przemysłowej konieczności już teraz pnie drzew – sierot ranione gwoździami przytwierdzajacymi deskę z napisem: “Ciąg pieszy” broczą sokami agonii. W tym roku nie zakwitly…
Więc Zawadzki przywołuje obraz Zawady sprzed lat siedmiu, piętnastu, trzydziestu. Bierze laseczkę, wychodzi pod blok, siada na ławeczce, oczy przed wrześniowym słońcem osłoni daszkiem białego kaszkietu i czyta.
Opuszcza wstęp. Pierwszą stronę. Na drugiej zaczyna się w „Placówce” opis rodzinnej krainy Ślimaka. “Jeżeli cała ziemia jest stołem, na którym opatrzność dla stworzeń przygotowała ucztę, to dolina Białki…”. Stary mężczyzna w czapce letnika przymyka oczy na chwilę daje budzić się wspomnieniom. Wszystko jak w powieści, tylko rzeczka nie Białka jak u Prusa, jeno Czarna. Ale reszta: jakby wyjść na dzisiejszy, ćwierćkilometrowy komin elektrowni, popatrzeć w dół, zakreślić wzrokiem krąg: faktycznie półmisek, okraszony barwami Prusowej wyobraźni.
— Prus gdyby o Zawadę zahaczył, miałby dużo ładniejsze widoki. Myśmy tu żyli jak w raju. W bzie za progiem pomieszkiwał słowik, wystarczyło okno rozewrzeć, zaczynał śpiewać, mało nie pękł. Zimą zające bez strachu chodziły po podworcu, wiedziały, kiedy gospodyni wyniesie krajane buraki. W szuwarach, za wałem wiślanym ptactwa istny wyraj, w rzece miejscowi mięsa nie szukali, chodzili popatrzeć jak rybie łuski mienią się do słońca i czy jaskółki na deszcz moczą skrzydła w wodzie. Na straży przed moim domem pod dachówką stały na zmianę od wiosny: piwonia, jaśmin, maciejka, bez, róże, wszystko pod komendą malw. Powietrze jak balsam, a po deszczu, latem jak buchła macierzanka, człowiek oddychał jakby jakaś siła nie wiadomo skąd brana pracowała darmo miechami płuc. To był Zacisz i Raj, nie Zawada. Co zostało? Piekło, bo i jak inaczej nazwać te ich kotły na parę co stawiają… Kiedy Zawadzki idzie o lasce na budowę, strażnik bramowy ani śmie go spytać — dokąd? Bo cóżby mógł odpowiedzieć takiemu wartownikowi. Powie mu, że gościem się tu nie czuje jeno idzie posłuchać, jak ziemia się skarży na nowych włodarzy? Powie temu uciekinierowi z Ruszczy czy Zrębina co rolniczy obowiązek rzuca dla błazeńskiego stroju strażnika, że przychodzi pogwarzyć z ziemią? Za głupka weźmie człowieka taki, albo zagrodzi drogę. W milczeniu zatem mija posterunek z dykty, okrąża budynek główny elektrowni, skręca w prawo ku rzece, staje między kanałem nurtowym a budynkiem stołówki. Na skrawku nie tkniętym jeszcze przez „Dety” i koparki żłobiące grunt, rośnie trzeci pokos. Niewiele tej trawy, może 10 arów, ale siano z niej dobre.
Wynalazł ten zagon Zawadzki na przekór budowie umyślnie, wiedząc, że mordować go będą na końcu. Jeszcze w 1976, zaraz na wiosnę zaczął wieczorami przyjeżdżać z miasteczka do Zawady. W tym czasie budowa się wyludnia, druga nieliczna zmiana kryje się po matecznikach dżungli jaką jest wielka inwestycja. Wartownicy i portierzy szykują kolacje na prymusach, szukają wygodniejszego kąta by przytulić głowę do czegoś miękkiego. I wtedy Zawadzki wchodzi na powrót w posiadanie ostatniego skrawka Ojcowizny. Oddał ją w 1973, przymuszony do kapitulacji nie od razu, po zażartej obronie. Powiedzieli spece od wywłaszczenia jasno: jak, nie z dobrowoli, pójdziecie na wykup z musu, a na zabudowania nadzieje się na buldożer i rozwlecze po błotach budowy… Co miał robić, wylatywać jak Nalepa z brzytwą, czy stawać w poprzek koparki jak Brzychcowa? A może krzyżem leżeć w kościele miasteczka, jak Kępińska i prosić Boga jedynego o zachowanie Zawady? Próbował urzędowych rekuz, pokazywał że szkoda jego nadwiślańskich łanów dających w roku średnich plonów 100 kóp skoszonego zboża, ślących tonę mięsa na skupową wagę, pięć, sześć mlecznych krów i parę koni sycących do pełna… Na nic żebranina po gminie i wyższych urzędach. Powiatowy majestat rządzący staszowską okolicą miał elektrownie za interes i to wielki. Jakby przeczuwając pismo nosem szykował się już w siedemdziesiątym drugim, trzecim do zostawienia administracyjnych posad by zacząć wić nowe gniazdo już z przemysłowego budulca. Wyśmieli urzędnicy chłopa co gospodarki żałował a kiedy spóźnił się o kwartał z opuszczeniem domostwa – wlepili w 1974 roku karę na kolegium. Tysiąc zlotych zapłacił Zawadzki, bo “wykazywal aspołeczną postawę i brak zrozumienia dla wyższego interesu gospodarki”. A żeby wiedział raz na zawsze, co się dzieje z tymi co stają na drodze przemian dziejowych, chcąc swym wątłym pojedynczym samozaparciem zostawić lukę, przez którą wdziera się nowe, a odmieniające los tysięcy tutejszych nakazano dom jego rozebrać tak, by ani szczypki z niego nie uszczknął.
Zwaśniony od zarania budowy z elektrownią pierwszy gospodarz Zawady, zaczął szukać okazji do odwetu. Odkrył tę śmiesznie małą resztkę swojej łąki i zaczął na nowo gospodarzyć. Nawóz mineralny przyniósł w pocerowanej na te okazje żoninej siatce na zakupy. Kosę wyczarował składaną. Ostrze jeszcze ze starobielskiej fabryki ukrył w spróchniałym wnętrzu wierzby nadrzecznej. Ze styliskiem było gorzej, w dziupli się nie mieściła, więc znalazł mu kosiarz komentator schowek w studzience ściekowej obok stołówki. Wystarczyło podnieść betonową czapkę otworu, wsunąć drąg, zahaczyć na drucie i narzędzie było bezpieczne. Osełka, kuszka, “babka”; z tym nie było kłopotu — mieściły się w teczce. Co do grabi i wideł ich nie potrzebował, bo na budowie różnorakich drutów, kabli, prętów wcale wala się cała fura, wiec za każdym razem można było skombinować jakieś prymitywne narzędzie do suszenia, grabienia i przetrząsania pokosu.
Jakoś czerwcową porą tego roku, dobrze pod wieczór złapał Zawadzkiego na tej skrytej kośbie najrzetelniejszy stróż inwestycyjnego dobra dozorca Gawor. Zaszedł koszącego od niespodziewanej strony; od rzeki nie od budowy. Stanął za plecami kosiarza o dwa, trzy kroki i głośno spytał:
— Kosisz po omacku, nie boisz się złamać kosy?
— Koszę, ale nie na cudzym, a na swoim, to i na ślepego dam radę. Jakeś na mnie przyszykował ten kostur co się na nim spierasz, to uważaj, bo mam kosę w rękach. Nie podchodź za blisko, bo nie ręczę za siebie…
— Nie po tom przyszedł, by cię zdać do dyrekcji, jeno prosił o zgodę. Pora chyba tę zwadę kończyć, bo nie ma co. I wy, i my na rządowej łasce i pensji, z gospodarek tylko ta łączka została. Gospodarzom to i kłócić się wypada ale dziadom?… Od dawna wiem, że zbierasz stąd trawę, ale nic mi do tego, rób jak ci z koszeniem lżej. A teraz, to jak będzie? Podamy sobie ręce?
Od dwóch pokoleń nie było zgody między dwoma tęgimi gospodarzami w Zawadzie: Zawadzkim i Gaworem. Wszystko zaczęło się dawno temu, kiedy Zawadzkiemu przodkowi gospodarzowi nad gospodarze z 20-toma morgami ziemi i 200 prętami lasu, przybył w Zawadzie konkurent, zawłoka z sąsiedztwa — Gawor. Wżenił się do sąsiadów zza miedzy, wziął jedynaczkę bez wiana, ale szybko kupił u księcia Radziwiła tłusty szmat gruntu, było tego ze 20 morgów. Pół wieku trudno było odpowiedzieć kto bezwarunkowo ma najwięcej pola w Zawadzie i kto tym samym ma prawo do pierwszeństwa we wsi. Stary Gawor ojciec stróża wrócił z Ameryki, gdzie przez lata nazarabiał dolarów. Miał więc na wszystko, kupił wialnię pierwszy w powiecie, stać go było na nawozy sztuczne, trzymał parę koni, kiedy u Zawadzkich za pługiem czy broną chodziły jeszcze krowy. I byłby może wzorem dla niejednego, gdyby miał pełniejsze sąsieki, bardziej pękate brogi i kopce z ziemniakami i do skrzyni z dolarami trzeba było dodać jeszcze chłopską umiejętność zrozumienia potrzeb ziemi, a Gaworowi ona się wymknęła przez te lata robienia przy cylindrach fordowskich automobili.
Żyjąc chata w chatę, orząc skiba w skibę, z roku na rok obie rodziny oddalały się od siebie. Nawet w kościele parafialnym ławki tak dobierali aby siedząc najbliżej ołtarza sąsiadów mieć od siebie najdalej. Bywały lata, nie odzywali się do siebie, a powodem mogła był błahostka.
Nawet w stalinowskich – jak powiadają w Zawadzie – czasach nie podały sobie rąk. Podczas zebrania wiejskiego, na którym agitowano za spółdzienią produkcyjną, kułakami okrzyknięto obie familie. Obie też godnie przyjęły tytuły klasowych wrogów, przy czym również obie uznały, że sąsiedzi nie dorośli do kułaczego stanu. Gaworowie, bo mają w milicji syna. Zawadzcy, bo oddają co do deka „obowiązek w zbożu i mięsie”. Jeszcze dziś Stanisław Zawadzki spytany o Zawadę przełomu lat czterdziestych, powie o sąsiedzie:
— W zasadzie to Gawor podszywa się pod męczennika, żeby był kułakiem trzeba było być gospodarzem a on miał tylko pieniądze a pieniądz nie zmusi grunta do rodzenia…
Benedykt Gawor podobnie jak Zawadzcy mieszka od trzech lat w bloku postawionym w miasteczku przez elektrownią. Sąsiadują ze sobą jak niegdyś przez miedzę. Byli wrogami, od pamiętnego spotkania na łące wrogość ustąpiła. A wydawało się, że budowa jeszcze doleje oliwy do ognia niezgody między nimi. Wszak to Gawor przyjął pod dach budowniczych elektrowni, podsuwał im mleko, ser, jajkami karmił, słuchał potulnie gadania o tym
że to Zawada zyska, gdy odda chałupy pod młot i pola koparkom pod gąsienice. On pierwszy podpisał wyrok na Zawadę biorąc pieniądze za wywłaszczenie, śpiewająco jechał do bloku. Teraz mu nijako.
Siedzimy między wiadrami, stertą brudnych szmat, nikomu niepotrzebnych deskach. W rogu walają się miotły, szufelki i inne graty służące sprzątaczkom biurowca elektrowni. Bezokienne pomieszczenia – to podręczny ich magazyn. W nim przyszło zakotwiczyć na stare lata jednemu z dwu najtęższych gazdów w Zawadzie. Stróż nocny spać nie powinien, ma chodzić, czuwać, zabezpieczyć sobą mienie. Po co mu własny kąt? Więc Gawor przystał do sprzątaczek, pozwalają mu siedzieć z wieczora, zapalić papierosa, za to pomoże im przetkać urzędnicze ustępy, przestawić jakieś ciężkie biurko, udekorować przed świętem budynek w hasła i flagi. — Można powiedzieć, panie Benedykcie, że wylądował pan, w niewesołym miejscu, nieprawdaż?… – zagajam.
– Ano, tak jakoś wyszło, żem się nawet nie spodziewał. Teraz wiem, te bez ziemi nic nie znaczę, byle jaki skrobi-piórek z elektrowni przegania mnie z miejsca na miejsce. Gawor skąd ten bałagan na korytarzu. Gawor gdzie klucze od stacji “ksero”. Gawor podaj. Gawor wynieś… Obrzydło mi takie życie. Za dwa tysiące słuchać każdego, przed każdym trząść portkami. Jeszcze niejeden mówi: ,„Ty” choć cała okolica od wojny mi “wykowała”…
— Co też pan gada, są inni dozorcy i nie narzekają, swoje 12 godzin odsiedzą, czapkę na głowę i do domu… oni co innego. Ja tu jestem na ojcowiźnie. Na moim polu stoi budynek główny elektrowni. Zostałem wysiedleńcem, żeby Polska miała prąd i co mam z tego, co mnie czeka? Czekanie na śmierć jedynie. A myślalem, że ja nie umrę na elektrowni jak wielu z Zawady.
Umierali jedno po drugim, zaraz jak się stało jasne, że będą się musieli usunąć. Gawor przy paru zgonach był obecny, na pogrzebach wszystkich. Zaczęła się ta elektrowniana epidemia podczas pertraktacji o wywłaszczenie. Piotr Pawełek, biedota Zawady największa, żył z wyplatania koszyków. Zaczęli się z nim targować o kawałek plantacji wikliny. Dla nich bagno zarośnięte krzakami, dla niego chleb. W domu gadali o cenie, a koparka z tyłu już swoje robiła. Wybiegł Pawełek przez próg, otworzył gębę do protestu i tak już z niemym okrzykiem padł na udar serca. To pierwsza ofiara inwestycji nigdzie nie zarejestrowana.
Wdowa Brzychcowa niedawno postawiła nowe budynki po stracie starych co je piorun spalił, a jej ojciec pobudował za krwawicę przywiezioną z amerykańskiego wyrobnictwa. Nie mogli jej rozradzić, nabrała sobie do głowy, że już bez domu nie ma życia i mówi się trudno. Wyszli z Gaworem po raz ostatni na siedlisko Brzychcych, bo operator spycha zapowiedział przyjazd z samego rana. I faktycznie pokazał się jakiś spych, ale nie ten oczekiwany. Na jego widok Brzychcowa zemdlała. Gawor podniósł alarm, sprowadził karetkę. W drodze do córki mieszkającej w miasteczku z wdowy życie uleciało ostatecznie.
– Widzi pan — filozofuje Gawor — człowiek jak kamień, lubi leżeć długo w jednym miejscu, obrasta mchem, przywierda ciasno do podłoża, chcesz go oderwać – broni się, czasem do ostatka.
Coś musi być w tej przypowieści, bo Roman Swół oderwany od Zawady postanowil przenieść się za Wisłę. Podczas przeprowadzki traktorem zabił się. Zmarnował się chłop przygnieciony kierownicą. Nie z byle czego, jeno z nerwów najechał w grząski grunt i przy wyciąganiu drugim ciągnikiem doczekał końca, chociaż do czterdziestki brakowało mu dobrych parę lat. Jęgo teść, Kasprzycki, wywłaszczony przez elektrownię nie chciał patrzeć na zgubę wsi. Kupił działkę aż pod Łodzią, z niewielkim domkiem. Nawet roku nie pożył. Mówiąc, że nie mógł się bez Wisły obejść i żalenia na swój garbaty los. Jan Grzybowski siedział zaraz przy wale wiślanym, z dziada pradziada. Rzekę znał na wylot, wiedział, gdzie mielizna, gdzie jamka. Miał to we krwi, bo Grzybowscy jak niejeden w tej okolicy za rozbiorów żyli z rzeki kordonem bedącej. Handlował gorzałką, solą i tkaninami. Przemyt zajęcie opłacalne i wtedy też byli dwuzawodowcy. No, ale kiedy przyszło Grzybowskiemu zbierać się do bloków — długo nie chorował, przeszedł atak serca i wdowa dostała mieszkanie o pokój mniejsze. Już w bloku nie wytrzymała Łucarzowa. Umarła jeszcze nie meldowana. Na szczęście w nieszczęściu mieszkała na parterze i kłopotów z wyniesieniem trumny nie było. Zawadzki, ani Adamek czy Murczakiewicz, Łucarz, drugi Grzybowski, Józef, czyli dawni gospodarze Zawady mieszkający w „piątce” nie mogli sobie poradzić z wnoszeniem mebli, a już z trumną była całkiem tragedia. Na pierwszych schodach, raptem parterowego poziomu do przedsionka, żałobnicy omal nie “zabili” nieboszczyki Łucarzowej. Brakowało im umiejętności zgranego chodzenia po nierównym. Od tej pory ci z Zawady martwią się podwójnie: jak żyć i jak umierać w bloku…
Coś mi mówiło w środku: podajcie se ręce z Zawadzkim — ciągnie Gawor swoją opowieść — i nikt was z a Zawady nie usunie jak dwaj gospodarze będą jednej myśli. Ale, że sąsiad był kontra elektrowni, mnie wypadało być za jej budową. No tom sumienie wziął za nogi uciszając go jedną, drugą wódką i jakoś było. Nim jednak ludzie zaczęli umierać, coś się zaczęło niedobrego dziać z żywiną domową. Jak tylko budowlani się pojawili nasza kotka cztery ślepe kocury na świat wydała. Kiego pioruna myślę, aż sobie przypomniałem, że inżynierki z budowy zamówiły sobie młode on “Niuniusi”. Pewnie biedna kotka tak się mściła na na nieproszonych gościach. Za jakiś czas odłączyły się od dachu gołębie. Gdzie poszły, w czyją klapę nie mam pojęcia. Gołąb nie taki znowu przywiązany, ale zawsze żal, bo za parę belgijskich wziąłby ładny grosz. Najwięcej mi szkoda “Zagraja”. Pies był jak jakiejś lepszej rasy, rozumny choć kundel. Choćbym wracał o północku nie wiem skąd zawsze wylatywał daleko poza dom naprzeciw. Z początku wyglądało jakby przywykł do budowy. Nasz dom rozebrali na ostatku, już budynek główny sterczał z ziemi. “Zagraj” nie kąsał opon samochodów budowy, nie szczekał na te różne pojazdy gąsienicowe. Mówię: pies był inteligentny, polubili go robotnicy, podrzucali kiełbasę, pasztetówkę. Jednego dnia nie wytrzymał ruchu, na budowę przyjechała jakaś delegacja, ministry i jeszcze wyżsi, psa musieli kimś poszczuć, zniknął bez śladu. Szukam go już trzeci rok na darmo.
Ale chyba dobrze zrobił, dla psa życie w bloku kiepskie, ani mu co dać zjeść, ani gdzie budy postawić. Ot i mądre psisko nie zrobiło głupstwa tak jak jego pan, o nie. Zresztą jaki ja teraz pan, raczej sam zostałem kundlem, bo dozorca to taki, co waruje przed złodziejami. Znaczy tyle co u gospodarza pies…
A tak w ogóle, to zadowolonym z jednego; rada zakładowa elektrowni przyznawała działki na połanieckim błoniu. Było 20 chętnych na 10 działek, każda po 8 arów. Dostałem i ja. Nawet ładny pasek, bliżej wody, akurat na warzywa, ziemniaki. Obok mnie przyznali Zawadzkiemu: ten ma zawsze szczęście; dostał bliżej cmentarza a tam wszystko lepiej wschodzi… Nie wiedzieć tylko czy przyjmie taki ochłap, bo w rzeczywistości to ziemię mu zabrali, ale honoru ani trochę.