Z rozlicznych świąt i pochodów, w których przyszło mi brać udział, z powodzi toczących się przez lata rocznic uporczywie powracają wspomnienia z dwóch manifestacji z okazji święta Manifestu.
“WCZORAJ I DZIŚ”
Tekst: Tadeusz Czyński
Tygodnik Nadwiślański, Nr 29 (324) z 17 lipca 1987 r.
Powracają chyba dlatego, że brałem w nich udział poza moim rodzinnym miastem, gdzie pochody i ich trasa były niezmienne od lat i niczym szczególnym się od siebie nie odróżniały.
Przyznać trzeba, że nigdy nie sądziłem, że te dwa okazjonalne świąteczne wyjazdy do kolegów i znajomych, pozwolą mi retrospektywnie spojrzeć na dwa punkty na mapie, z których jeden zwie się Tarnobrzeg i jest dzisiaj miastem wojewódzkim, a drugi to Połaniec, od niedawna wymieniany w spisie miast polskich.
Było to dawno, w takich dziwnych czasach, kiedy Polska była jeszcze krajem rolniczo-przemysłowym, a trzypiętrowy pięcioklatkowiec budowało się w ciągu trzech miesięcy, co nie przeszkadzało, że charakterystycznym akcentem tarnobrzeskiego miejskiego krajobrazu były kozy pasące się na rynku.
Niech rdzenni mieszkańcy Tarnobrzega nie biorą mi tego za złe, ale to prawda te kozy, tak jak święta prawda jest też to, że w owym czasie ludzie dobrze sześćdziesięcioletni byli w wieku całkowicie produkcyjnym i brali udział we współzawodnictwie pracy, że w rzekach wtedy płynęła woda, a nie mieszanina chemikaliów, że w owych czasach podejmujący pracę pytał się, co będzie robił, a nie co z tego będzie miał, że piekarnie wypiekały kajzerki (starsi wiedzą co to jest), że z powodu dwudziestostopniowych mrozów nie ogłaszało się stanu klęski żywiołowej.
Lato wtedy było gorące, prawdziwe lato klimatu bądź co bądź umiarkowanego, w jakim przypadło nam żyć, dopóki nie zmienił się w takie ni to, ni sio w którym dwanaście plus może się zdarzyć równie w lutym, jak i w lipcu więc manifestacja odbywała się tak w przenośni jak i w rzeczywistości, w gorącej atmosferze.
Pochód – taki tak! – wtedy odbywały się pochody też z okazji 22 Lipca, ciągnął całą szerokością ulicy, a najwięcej miejsca zajmowały siewniki, kosiarki w większości konne, i ty i ówdzie traktorowe snopowiązałki, a nawet młockarnie ciągnęły cztery spocone konie. Ile się biedne koniska namęczyły w tym upale, ale to nic to wobec entuzjazmu, z jakim lud polski czcił lipcowe święto, widząc w nim urzeczywistnienie marzeń zrodzonych przez wielopokoleniowe parcie wsi na obszarniczą ziemię.
Drugie lipcowe święto, wryło mi się w pamięć nie ze względu na rekwizyty, ale ze względu na trasę pochodu. Było to w ówcześnie kieleckim Połańcu, gdzie po akademii celebrowanej w remizie na rynku ruszył pochód zadziwiająco liczny. Łatwo powiedzieć ruszył, ale dopiero dzisiaj zdaje sobie sprawę z tego, ile musieli się nagłowić ówcześni ojcowie miejscowości, jako że pochody potrzebują miejsca, trasy na ogół nie stumetrowej. A mniej więcej taką przestrzenią manewru można było dysponować w ówczesnym Połańcu, zaś ronda w rynku jeszcze wówczas nie było i w najbardziej odważnych futurologicznych snach o nim się nie myślało.
A jednak pochód się odbył. Prowadził go, pamiętam dokładnie, niskiego wzrostu sierżant WP w mundurze i “przy” odznaczeniach, doprowadził do mostu na Czarnej, który znajdował się w owym czasie w zupełnie innym miejscu niż dzisiaj: na moście wszyscy karnie nawrócili i podążyli z powrotem do rynku, gdzie nastąpiło rozwiązanie pochodu.
Wszystko to odbyło się bez jakiegokolwiek zamykania czy też zagrożenia ruchu drogowego, bo i ruchu nie było, i drogi nie było, jako że Połaniec w owych czasach był najdalej wysuniętą na południe placówką cywilizacji w tym rejonie. Tu kończyła się szosa, a zaczynało piaszczyste w lecie, a błotniste na wiosnę i w jesienie bezdroże porżnięte kołami furmanek.
Nikt jeszcze nie wiedział, że tędy przebiegać będzie szosa nadwiślańska tak jak nikomu nie śniło się, że w Połańcu wyrosną kiedyś budynki przewyższające swoją wysokością wzgórze z kamieniem Kościuszki.
Dwa miejsca, dwa punkty na mapie. Jeden to stolica polskiej siarki, drugi to miasto powstałe dla elektrowni i dzięki elektrowni.
Taką metamorfozę przeszły w ciągu kilkudziesięciu lat. Czy nie warto oglądnąć się wstecz z okazji właśnie kolejnej rocznicy Manifestu Lipcowego? Oglądnąć na drogę przebytą obojętnie jak była wyboista i jak trudna, bo ludzką rzeczą jest błądzić, ale i ludzką rzeczą jest wspominać.
Oto gospodarny Mielec, gdzie szukało się pracy i szkoły, na który jeszcze przed dwudziestu laty patrzyło się z zazdrością jako miasto socjalistycznego cudu zbliża się do połanieckiego potentata energetycznego. Nadwyżki gorącej wody, którą dotychczas delektują się sumy w Wiśle posłużą do zbudowania trzydziestokilometrowego rurociągu, na ogrzanie nowo budowanego mieleckiego osiedla. W system naczyń połączonych, jakim jest nasza gospodarka, włączył się Połaniec, a wnet włączy się Osiek.
Kiedy z powrotem przywrócimy, bo musimy to zrobić, błękitny kolor wodzie naszych rzek, kiedy zaspokoimy nasze potrzeby mieszkaniowe, kiedy odtwarzać się będzie stare metody wypieku pieczywa, a pojawią się nowe problemy, których dziś nawet nie przeczuwamy być może, a nawet na pewno felietonista tarnobrzeskiej gazety codziennej z okazji jakiejś rocznicy wróci do naszych czasów. Trochę ironicznie i lekko smętnie wspomni o Tarnobrzegu, w którym nie było oczyszczalni ścieków i mostu, a tylko prom, wspomni tarnobrzeski dworzec i ciuchcię i marznące w zimie osiedla.
Meandrami rozwija się postęp nie tylko w modzie damskiej, i nie dzisiaj, kiedy uczeni obliczają drogę i koszty gwiezdnych podróży myśląc o nich całkiem serio, a nawet w nich widząc ostateczny cel ludzkości, dla nas ważny jest prom i chodnik mniej wyboisty w osiedlu i parę brzózek na skwerku.
Bo człowiek choćby nie wiem jak długo patrzył w gwiazdy i wobec nich odmierzał swą nicość, to jednak zawsze będzie wracał do swoich przyziemnych spraw, spraw ziemi i chleba, pracy i pokoju.